Pachną chwile obecne masłem orzechowym i kawą z syropem klonowym. Dosypuję do nich kilka uśmiechów - takich słodko-błogich, które pojawiają się ot, tak. Mimochodem.
Moja szklanka jest nareszcie do połowy pełna. A może nawet w trzech czwartych. I nie potrzeba było żadnych wielkich rewolucji. Rewolucja narodziła się we mnie. Rozkwitła dwie noce temu, okraszona łzami. Trochę smakowały żalem, trochę ulgą. Wyschły niosąc upragniony spokój.
Karmię się słońcem, dobrymi słowami i zapachem deszczu. Rozglądam się uważnie wokół i - poza tym, co widziałam dotąd - dostrzegam dużo piękna. Cholernie dużo aniołów musi czaić się za każdym rogiem, na każdej ścieżce, którą przemierzam. Teraz wiem to na pewno.
Znowu przypomniałam sobie, jak to jest beztrosko śpiewać. Ostatnio w zdumieniu usłyszałam swój zupełnie szczery śmiech. Taki z przepony. A zatem potrafię jeszcze się śmiać.
Wiele straciłam, nie dostałam też mnóstwa z tego, co pozornie mogłabym mieć. Ale otrzymałam również bardzo, bardzo wiele. I doświadczyłam mnóstwa chwil, dzięki którym nie byłoby mnie w tym momencie w punkcie, w jakim znajduję się teraz. W bardzo pięknym, dobrym teraz.
Dzisiejszej nocy można próbować chwytać gwiazdy. Niebo niewątpliwie zapełni się szeptami. Ja na pewno nie zmrużę oka, dopóki nie odnajdę swojej ulubionej z gwiazd.