Pamiętam, że kiedy byłam dzieckiem, świat był nieskomplikowany. Pojawiał się konkretny problem, więc należało go rozwiązać - zawsze wiadomo było, jak to zrobić. Po wykonaniu zadania znowu można było poczuć się błogo.
Nie było tylu zaplątanych snów, co dziś. Ani wieczorów, gdy nie wiadomo, czy coś jeszcze nieudolnie próbować zrobić, czy pasować na całej linii.
Było mnóstwo wiary w to, że jutro się uda. Że się wyprostuje, poskłada. I że na pewno znajdzie się ktoś, kto w tym pomoże.
Dzisiaj wiem, że jutro może być równie odległe, jak nigdy.
W dzieciństwie bardzo wyraźnie wiadomo było, co się lubi, a czego nie. Z kim chce się bawić, a kogo omijać szerokim łukiem. Decyzje podejmowało się w ułamku sekundy, bez zbędnego gdybania. I zwykle wybory były słuszne.
I tak sobie myślę, że to nie dzieciństwo było tak uparcie proste, ale to my, dorośli, tak zapamiętale lubimy komplikować. Nawet to, co samo w sobie już jest trudne.