Poczułam dzisiaj, jak pachnie śnieg. Trochę przypomina zapach nadziei, która nieśmiało wykluwa się wraz z końcem kolejnego roku. Że może w przyszłym. Że czas na kolejną białą kartkę, którą powoli, linijka po linijce zapisze czas. Lub przemilczy, gdy mimochodem zastygnie się w oczekiwaniu.
Być może to zasługa znienacka przypominającego o sobie mrozu, a może to przypadek, bo zwyczajnie dojrzałam do tej chwili - to najbardziej wyciszona końcówka roku, jaką pamiętam. Nie miotają ani niespełnione plany, ani marzenia pękające jak bańka mydlana. Ani niecierpliwość małego dziecka, gdy ma przekonanie, że się stanie.
Jest w porządku. Idealnie być nie może, bo świat nie zna stanów idealnych, a na dnie duszy zawsze będą przeplatać się najróżniejsze emocje i nastroje, szukając mozolnie równowagi, ale... No właśnie.
Chyba złapałam tę pozorną, trudną do uchwycenia równowagę. Harmonię płynącą nie z tego, co dają nam inni - to łatwo skruszyć jednym słowem czy mrugnięciem nie w porę; ale harmonię, którą budowałam w sobie. Każdą łzą i uśmiechem. Rozpaczą i wdzięcznością. Wściekłością graniczącą z obłędem i radością bez granic. Bezsilnością i działaniem.
Są takie blizny, które nigdy do końca się nie zagoją. I można się z nimi oswoić, przyjąć jako część siebie, ale nie da się ich zaleczyć. Z nimi też jestem pogodzona.
Są też takie małe-wielkie cuda i takie cudowne osoby, że tylko siłą muszę się powstrzymywać, by ich nie uszczypnąć. Bo może tylko się śnią.