Przy okołoświątecznych czynnościach przysiadłam na chwilę, zaczytałam się i zasłuchałam w coś mądrego i ze zdumieniem odkryłam, że uleciało mi kilka godzin. Już bezpowrotnie.
I w związku z tym albo zarwę noc, albo z czymś nie zdążę. Z myciem podłóg na przykład. Albo z nadzwyczajnym szorowaniem wszystkich powierzchni w kuchni.
Ze wzruszeniem ramion uznałam, że nocy zarywać nie zamierzam.
Przecież nie o wypastowane podłogi tu chodzi. Ani o sterylnie pachnące kąty.
Nie chodzi też o górę jedzenia, z którą za chwilę nie będzie co zrobić. Ani o potrawy, które przygotowuje się długimi godzinami po to tylko, by mieć poczucie wypełnionego obowiązku. Nie ważne nawet, czy dobrze.
Tu chodzi o nadzieję.
Nie tą głupią, poplątaną z naiwnością, na której buduje się głupie decyzje i niepotrzebne nikomu plany.
Nie taką, która zwalnia nas z myślenia i przy której zawsze znajduje się argument z serii 'jakoś to będzie'.
Chodzi o tę nadzieję, która nie pozwala upaść na samo dno, gdy wokół jest wyjątkowo trudno i źle. Smutno do szpiku kości.
O taką nadzieję, która uczy nie rozumieć, ale - mimo wszystko - znieść i wytrzymać. Bo wtedy dajemy sobie czas, by urosnąć w siłę i podnieść się z kolan.
O taką nadzieję, która rodzi się wiosną w sercu i dojrzewa przez długie lata. Która roztapia najzimniejsze lęki. I - mimo stale obecnych obaw - oswaja czas.
I takiej nadziei sobie życzę. I Wam również - bez względu na to, w co wierzycie i co jest dla Was ważne.