Czasem bywa tak, że życie płynie
jednostajnie, w jednym rytmie, niemalże zawsze takim samym tempem. Nawet drobne
burze nie zmieniają tego utrwalonego porządku. Jest tak, jakby już nigdy nic
nie miało się odmienić. Jakby skrajności zdarzały się tylko w poezji. Dlaczego
niektórym zdarza się taka słodko-błoga nuda? Nie wiadomo. Tak po prostu jest.
W moim mikroświecie od pewnego czasu dzieje się bardzo dużo. Bardzo intensywnie. Zbyt intensywnie. Dzieją się zarówno rzeczy cudowne, o których nawet nie śmiałam marzyć, jak i tak gorzkie i okrutne, że czasem boję się oddychać. Bo podobno licho nie śpi i może mnie znowu wytropić.
Taka huśtawka z wolna zaczyna przerastać moje siły. Jest zbyt szybka, wznosi się zbyt wysoko i opada za nisko, a od lęku o to, co może się stać za chwilę i czy aby na pewno nie spadnę, coraz częściej boli mnie każdy skrawek mojego ciała. Gdzieś w środku już od pewnego czasu próbuję odbić się od dna. Bezskutecznie.
Wczoraj naszła mnie bardzo niepokojąca myśl. Odkryłam, że nie mam marzeń. Tak po prostu. Że coraz częściej nie potrafię się ucieszyć. Absolutnie niczym. Żyję. Albo może raczej trwam. Bo życie oznacza odczuwanie, a w moim przypadku to nie jest już takie oczywiste i pewne.