Kiedyś mocniej wierzyłam w rzeczy, które jeszcze nie zdążyły się stać. Snułam się niespiesznie od jednej nadziei do drugiej i nawet do głowy mi nie przyszło, że życie może pokazać mi się od zupełnie innej strony.
Dzisiaj najmocniej wierzę w to, co już wiem na pewno. Wierzę w to, co zdołało wniknąć pod skórę z kolejnymi chwilami, podrzucanymi mi znienacka pod poduszkę przez czas.
Dzisiaj wiem, że między czernią i bielą jest jeszcze cała gama szarości, w których bardzo trudno się odnaleźć. A tak naprawdę najwięcej dotyka nas tego, co nie jest jednoznaczne.
Kiedyś umiałam śmiać się absolutnie na sto procent i planować z niezachwianym przekonaniem, że się stanie.
Dzisiaj wiem, jak to jest, gdy trzeba uśmiechać się przez łzy lub pomimo wszystko. I jak to jest snuć plany, w których zostawia się margines na błędy, niedopowiedzenia lub rzeczy dziejące się znienacka.
Dzisiaj potrafię odłożyć siebie na później i zająć się czymś innym, bo własne sprawy mają to do siebie, że i tak odezwą się nachalnym szeptem w środku nocy.
Dzisiaj chciałabym wierzyć, że niektóre rzeczy wreszcie się rozjaśnią. Nadal mam nadzieję, choć bladą i kruchą jak sen.