O świcie, gdy budzę się na długo przed budzikiem i wpatruję w obcy jeszcze sufit, zaplatam na myśli wszystkie drobne okruchy nadziei na nadchodzący dzień. Takie słabo tlące się promyki. Boję się tylko wieczornych bilansów mówiących o tym, ile z nich dotrwało do zmroku.
O świcie zdecydowanie wierzę mocniej. I bardziej chcę.
O świcie jest mi bliżej do tych białopuszystych kłębków chmur, które krążą prawie na wyciągnięcie ręki. W tych kłębkach jest wszystko, co kocham. Marzenia. Wspomnienia. Pytania, na które nie da się upleść odpowiedzi, a jednak w jakiś niewytłumaczalny dla mnie sposób wierzę w ich dobre zakończenia.
O świcie jestem w stanie wydobyć z siebie więcej dobra. I gorycz smakuje jakoś mniej wyraźnie.
O świcie narkotyzuję się pierwszą kawą, która smakuje lepiej niż wszystkie kolejne tego dnia. I wychodzę na balkon, by z poziomu siedemnastego piętra szeptać drobne prośby.
O świcie jestem kimś, kogo lubię w sobie najbardziej.