Malinowe pocałunki na talerzu, miętowo-limonkowa ochłoda w oszronionej szklance. I słony posmak na wargach.
To ostatnio najczęstsze smaki mojego świata. Świata, w którym obsesyjnie układam, porządkuję, dopasowuję elementy do tego, co wokół musi istnieć nienaruszone. Nie jest mi z tym łatwo.
Rozliczam się z każdego dnia na bieżąco, wieczór po wieczorze. Bo wtedy łatwiej mi wykupić od losu maleńki plan na jutro. Taki, który choć w części niesie za sobą sens. Bez niego świat byłby piekłem nawet bez upałów.
Co jakiś czas udaje się wygrać mini-nagrody w Wielkiej Loterii. Tak kruche i maleńkie, że czasem trudno je w ogóle dostrzec. Ale są. Osładzają samotne wieczory, gdy zamiast skryć się w czyjejś ciepłej i bezpiecznej dłoni, zanurzam się we własnych myślach, zapatrzona na miasto leżące gdzieś na dole, niemal u mych stóp.
Wypatruję snów. Takich, które naprawdę zechcą się przyśnić. Które przyjdą, dotkną mojego ramienia i z czułością usiądą obok. Ktoś wyśnił je już za mnie?