Najchętniej usnęłabym snem tak mocnym, że nie przerwałaby go nawet potężna burza w mojej głowie.
I obudziła się dużo później. Dużo inaczej. W jakiejś odmiennej czasoprzestrzeni.
I od chwili przebudzenia byłoby lżej, pogodniej, jaśniej. Chwile nie przygniatałyby swoją ponurą obecnością, słowa nie padałyby zupełnie na opak, ludzie nie znikaliby z zasięgu mojego wzroku zupełnie nie w porę.
I ja zbudziłabym się inna - lepsza, spokojniejsza, silniejsza.
Nie przeszkadzałyby mi wszystkie momenty, gdy sama muszę decydować o każdym szczególe swojego życia. Gdy plany snuję wyłącznie w oparciu o własną intuicję, a decyzje podejmuję tylko w towarzystwie swojego lęku.
I czasem na parapetach siadałyby nawet utkane z mgły anioły.