Myślę sobie, że spokojnie mogłabym zrobić doktorat na ww. temat.
A głównym materiałem poglądowym byłabym ja sama.
Tak się jakoś dziwnym trafem składa, że stale staram się dopasować. Żeby komuś było miło. Albo wygodnie. Albo żeby nie musiał włożyć w coś więcej wysiłku, niż zakładał wcześniej. Więc ja postanawiam wstrzelić się tak, by był zadowolony.
Milczę na tematy, które dla kogoś mogą być niewygodne. Nie zadaję pytań, które mogłyby wzbudzić w kimś niepokój, złość, niechęć. Gdy czuję, że samokontrola chwilowo mi szwankuje, wycofuję się i omijam świat - do czasu, aż znowu będę się umiała dopasować.
Ostatnio złapałam się na tym, że w niektórych miejscach i sytuacjach zapomniałam już, co tak naprawdę lubię. Bo zwykle układałam się tak, by nie zawadzać. W tym też jestem całkiem niezła - w poczuciu bycia "przeszkadzajką".
I pewnie nie byłoby niczego dziwnego w tym, że czasem trzeba wyhamować, przykleić na twarz uśmiech i udać, że tak, jak jest, jest dobrze. Dla świętego spokoju.
Ani w tym, że ustępuje się na rzecz czyjegoś zadowolenia czy zwyczajnie w imię życzliwości.
Ale kiedy w lustrze odkrywam twarz kogoś, kogo przestaję rozpoznawać - może pora dopasować się do własnych oczekiwań...?